Jak to jest z tym niemyśleniem…
Zapewne spotkaliście się z potocznym nieporozumieniem na temat tego, czym jest medytacja. Ja też dawno, dawno temu, zanim poznałam medytację od strony praktycznej, żyłam w przeświadczeniu, że chodzi w tym wszystkim o to, aby siadać na kilkanaście, kilkadziesiąt minut bez ruchu i NIE MYŚLEĆ.
Zaowocowało to uczuciem wielkiej porażki, gdy podczas pierwszych moich prób samodzielnej medytacji myśli pojawiały się – czasem co chwilę, czasem nieco rzadziej – od początku do końca praktyki.
Dopiero po jakimś czasie dowiedziałam się, że umysłu nie da się wyłączyć, że niemyślenie jest niemożliwe, niezgodne z naturą ludzkiego umysłu i każdy, kto stawia sobie to za cel siadając do medytacji, skazany jest na porażkę (nie mówiąc już o tym, że wszelkie stawianie sobie celów w medytacji zaprzecza jej istocie, czyli medytowaniu dla medytowania, a nie po to, by coś osiągnąć).
A jak to jest z myśleniem w medytacji mindfulness? Otóż chodzi w niej przede wszystkim o WRACANIE uwagą do chwili bieżącej, ilekroć umysł próbuje uciec w myślenie. To właśnie w ten sposób ćwiczymy „mięsień uwagi”, aby stawał się z czasem coraz silniejszy i coraz lepiej nam służył. Aby móc wracać uwagą do „tu i teraz”, musimy najpierw daną myśl zauważyć i rozpoznać. Dzięki temu wyrabiamy sobie umiejętność patrzenia na swoje myśli z perspektywy OBSERWATORA. I co to nam daje? Oj, duuuuużo. Wyobraźcie sobie, że spieszycie się rano do pracy, ale zatrzymuje was gigantyczny korek na drodze.
Wersja 1: Automatycznie pojawia się w głowie myśl: „Nie zdążę na czas!”, a za nią: „Szef mnie wezwie do siebie… Nie będę na początku ważnego spotkania i nie poradzę sobie bez informacji, które tam się pojawią… Wpadnę do biura zdyszana, biegiem, na pewno będę spocona i zepsuje mi się fryzura i makijaż na cały dzień… To już będzie trzecie spóźnienie w tym miesiącu i może mnie w końcu wyleją… Jak ja będę spłacać mój kredyt… Co z dziećmi…?” Można by ciągnąć ten scenariusz w nieskończoność.
Wersja 2: Myśl „Nie zdążę na czas!” pojawia się w głowie, a ty natychmiast to zauważasz, nazywasz ją i celowo za nią nie podążasz, wybierając sobie zamiast tego na przykład skupienie się na odczuciach bieżącej chwili: temperaturze, odczuciach dotykowych, własnym oddechu – aby zająć swój umysł czymś innym niż brnięcie w niezdrowe scenariusze. Być może nawet nazywasz tę myśl: „O, znowu odzywa się we mnie pani Panikara” – a wtedy ona, nieco ośmieszona i zawstydzona, wycofuje się grzecznie tam, skąd przyszła i nie nęka cię więcej.
W medytacji mindfulness chodzi o to, by, ilekroć pojawi się w głowie myśl, pozwalać sobie na to by ją po prostu zaobserwować, a potem dawać myślom odpłynąć, zanim nawarstwią się i spowodują niepotrzebny stres. Chodzi też o dużo więcej, ale naprawdę długo trzeba by pisać, by poświęcić uwagę wszystkim jej aspektom.
Skąd więc wziął się tak powszechny mit niemyślenia w medytacji? Sądzę, że umysł w trybie obserwatora – taki, który puszcza wszelkie myśli wolno niczym baloniki z helem – przypomina umysł bez myśli, przynajmniej w porównaniu z umysłem, który wędruje ślepo za każdą pojawiającą się myślą, by po chwili wylądować w samym środku istnego myślowego kołowrotka.
Jak mówił Włóczykij przeprowadzający Muminki na szczudłach przez prawie wyschnięte morze: „Nie myśl, tylko wyczuwaj”. Medytacja mindfulness jest takim spacerem na szczudłach.